Uwaga, ważne. Materiał reklamowy – egzemplarz gry otrzymałem bezzwrotnie od wydawnictwa Rebel.
Wy, którzy trafiliście na Turlnij nie po raz pierwszy wiecie zapewne, że istnieje spora szansa na wstawkę fabularną zarówno przed jak i w trakcie 'trwania’ recenzji. Jednakże w przypadku gier abstrakcyjnych wymyślić zabawną historyjkę będzie mi niezwykle trudno. Z kolei dla gry logicznej jeszcze ciężej. Dla abstrakcyjno-logicznej, wow. Nic z tego, nie dzisiaj. Tym razem spokojnie, bez udziwnień i barwienia fabułą. Dziś o Abalone Quattro, następcy pierwotnego Abalone w wersji dla dwóch graczy, którego premierę datuje się na rok 1987. Zaiste tytuł to niemłody, który przez lata doczekał się kilku nowych edycji, w tym właśnie części Quattro. Jedno z pudełek wypełnionych grzechoczącymi kulkami trafiło i do mnie. Co o grze sądzę i jak się bawiłem – to i nawet trochę więcej znajdziecie kawałek niżej.
Info:
Autorzy: Michel Lalet, Laurent Lévi
Polski wydawca: Rebel
Liczba graczy: 2-4
Czas gry: ~40 minut
How to play:
Przesuwanie kulek. Tak w skrócie widzę reguły Abalone Quattro. Dziękuję.
Dla bardziej dociekliwych wygląda to trochę… inaczej. 'A więc’… w pudełku znajduje się specjalnie skonstruowana plastikowa plansza. Podczas przygotowania rozgrywki, w zależności od liczby graczy, wykładamy na nią kulki wedle konkretnego schematu. Następnie stosując się do określonych w krótkiej instrukcji reguł, przyjdzie nam je faktycznie przesuwać. Generalnie zamysł jest prosty – poruszamy kulami po planszy tak, by ostatecznie zepchnąć z niej te kontrolowane przez rywala. Aby tego dokonać musimy ustawić się w przewadze – dwa do jednego, trzy do jednego lub trzy do dwóch i – oczywiście pchnąć w odpowiednim kierunku. I w ten sposób gracz bądź drużyna która straci sześć swoich zasobów jako pierwsza – przegrywa.
Odczucia:
Zacznę może od tego, iż do recenzji Quattro zasiadam jako totalny przegrany. Dość powiedzieć, że zwycięsko wyszedłem z pojedynku tylko raz, zupełnie na samym początku. Późniejsze partie to szereg większych lub mniejszych porażek, za co w dużej mierze ukłon należy się mojej Najmilszej. Przy czym o dziwo, rozłożony przez nią wielokrotnie na łopatki wciąż mam o Abalone zdanie bardzo, ale to bardzo pozytywne.
Kontynuując – nieczęsto sięgam po gry logiczne. Właściwie to z różnych, trudnych do sprecyzowania powodów. Powiedzmy, że wolę grzebać w planszówkach bardziej rozbudowanych lub choćby z nikłą szczyptą klimatu. Nie znaczy to, że logiczne równa się słabe czy złe. Wręcz przeciwnie! I choć w kolekcji rebusów i łamigłówek nie mam za wiele, zdarza mi się sięgnąć po tytuł tej kategorii – nie raz i nie dwa wciągając się w niego bez mała.
Co do samego Abalone Quattro to gra intrygowała mnie od bardzo dawna. Na przestrzeni lat co jakiś czas przemykały mi na ekranie monitora zdjęcia kolorowych kulek na ciekawie wykonanej planszy, a jednak nigdy nie było nam 'po drodze’, by zaznajomić się bliżej. Gdy w końcu znaleźliśmy czas na małe spotkanie to okazało się, że Abalone wpływa na mnie silnie uzależniająco i wzbudziło w głębi duszy sporo pozytywnych ochów i achów. Dlaczego? Już tłumaczę.
Wygląd
Quattro to przede wszystkim śliczne wykonanie. Solidne, ciężkie, kolorowe kulki wraz z niezłej jakości planszą i przemyślaną wypraską. I choć niewiele więcej mogę napisać o głównym aktorze, czyli o kulkach, to na parę słów o planszy znajdzie się miejsce i wena. Otóż podkładka w kształcie sześciokąta skonstruowana jest całkiem sprytnie, posiadając specjalne wypustki pozwala na wygodne macanie i przesuwaie ułożonych nań elementów. Odpowiednio trącone palcem przetaczają się posłusznie wedle woli.. pana… i władc… (ekhm..) To gładkie, zgrabne przeskakiwanie kulek z miejsca na miejsce to taka drobna, dodatkowa przyjemność z obcowania z Abalone. Co więcej plansza zaopatrzona jest w boczne 'tory’, na których z czasem lądować będą zepchnięte przez graczy kolorowe bryły. Niby niewiele, niby niekoniecznie, a jakże wygodnie gdy wszystko ma gdzie się podziać.
I jeszcze dwa słowa o kartonie oraz wyprasce. Ten pierwszy, niewiedzieć czemu, ma dość niestandardowy format – trochę na wzór klina, z jednej strony wyższy, z drugiej nieco niższy. I choć wpływ na rozgrywkę ma to żaden, to jednak po wpakowaniu na półkę do towarzystwa z resztą planszowej kompanii, pudło lekko odstaje od reszty. (W pedantycznym świecie, dla oczu zapaleńca harmonii i spokoju kłuje to jak drzazga. Pod paznokciem.) Natomiast wypraska – tu spory plus. Ukształtowana jest specjalnie po to, by zmieścić w osobne przegródki wszystkie kulki wraz z wygodnym mocowaniem na planszę i instrukcję.
Grywalność
Choć me umiejętności gry w Abalone są bardzo wątpliwe, nie mogę nie docenić piękna mechanizmu weń zawartego. Prosty system przekładania elementów jest wyjątkowo grywalny i bywa wciągający. W grze dzieje się naprawdę sporo i niewielka właściwie ilość dostępnych ruchów w zupełności wystarcza, by wykreować atrakcyjny pojedynek, o głębokim strategicznym zacięciu. Zarówno siłowe jak i sprytne zagrywki sprawdzają się tu znakomicie. Choć z początku odniosłem wrażenie, że wystarczy trzymać się zbitej solidnej formacji, szybko okazało się, że to ani nie jest bardzo proste, ani nie musi być skuteczne. Sprytem zwojować można tu całkiem dużo, a potencjalne rozbicie przeciwnika wcale nie musi oznaczać wygranej.
A bez tych wszystkich ładnych słów? Gra mi się po prostu świetnie. Z ciekawą mechaniką Abalone śmiało zastępuje mi leciwe figurki warcabów i szachów do których sięgam ostatnio bardzo rzadko. Pogrywając w te wszystkie nowoczesne tytuły powoli zapominam, że pierwsze kroki stawiałem właśnie przy królewskich, leciwych już grach w czarno białe piony. Teraz małą wymówkę stanowi dla mnie Abalone, które miesza mi nowoczesne z oldschool’owym. Podczas zmagań system sprawdza się bardzo dobrze, mechanizm przesuwania działa jak trzeba i pozwala solidnie pogłówkować. O strategiach mądrować nie będę, bo przegranemu nie przystoi, ale kombinacji i jest tu zatrzęsienie.
Co do tego? Ano trzy tryby rozgrywki, które choć z niewiele różniącymi się zasadami często dają zupełnie odmienne wrażenia z zabawy. 1 vs 1 to po prostu zwykły pojedynek w Abalone, wybieramy kolory kulek i próbujemy przeturlać się z planszy. Pojedynek dwóch umysłów, standardowo i przyjemnie.
Dodatkowych rumieńców tytuł nabiera pakując do pojedynku trzeciego i czwartego gracza. W partyjce na trzech gramy w opcji: każdy na każdego, gdzie możliwe jest przepychanie kulek obu rywali jednocześnie i wciąż zwycięzcą zostaje ten, który wypchnie ich sześć jako pierwszy. Zastosowanie mogą mieć tu popularne taktyki: dwóch na jednego lub 'jeden cicho czeka aż dwóch się pobije’.
I na deser… jak dla mnie najfajniejszy wariant – na czterech graczy. Ludziska dzielą się na drużyny i na zmianę wykonują swoje ruchy. Ultra fajna zabawa, mnóstwo szeptania i integracji. Możliwość dzielenia się na zespoły dodaje miłego smaczku i znacznie poszerza grono odbiorców. Czy to do zabawy w familijnym gronie, do lużnych pojedynków z nowo poznaną parą, a może na poważne, ambitne, logiczne potyczki?
Co mnie gryzie?
Niewiele. Jakieś drobiazgi związane z instrukcją, która nie wydaje mi się do końca jasno opisana albo wspomniane wcześniej pudełko. Może wypraska nie do końca się sprawdza, bo wywracając ją do góry nogami można narobić solidnego ambarasu i rozsypać w środku skrzętnie poukładane kulki. Nie ma tego wiele, to po prostu abstrakcyjna gra logiczna i kto taki temat lubi ma spore szanse polubić i Abalone Quattro.
Wnioski:
Kończąc i potwierdzając to co napisałem na początku napiszę krótko: lubię Abalone Quattro. Mając do zabawy trzy tryby rozgrywki i porządne wykonanie sięgał będę po nie jeszcze przez długi czas. To na dobrą sprawę tylko trochę kulek i plansza, ale jednocześnie sporo fajnej zabawy, proste zasady i dużo pozytywnego główkowania.
Recenzja dokonana dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebel. Dzięki!
Mahalo.
Pamiętaj, zostawiając lajka łechtasz ego autora tekstu i zdjęć.