Tup tup, szybciutko, wprost do… Wyprawa do El Dorado

Uwaga, ważne. Materiał reklamowy – egzemplarz gry otrzymałem bezzwrotnie od wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Info:

Autor: Reiner Knizia
Polski wydawca: Nasza Księgarnia
Liczba graczy: 2-4
Czas gry: ~45 minut?

W skrócie i ogółem – o zasadach:

To wyścig. Wyścig po składanej z płytek planszy wprost do wrót tytułowego El Dorado. W zależności od tego w ile osób gramy naszym zadaniem będzie dotrzeć tam jednym bądź dwoma pionkami wybranego koloru.

Ruch odbywa się z użyciem kart. Te zaś, nie licząc startowych ośmiu, możemy w trakcie rozgrywki kupować i dokładać do swojej talii. Poza tym jeżeli zdecydujemy się na moduł z jaskiniami, będziemy mieli możliwość zdobywania żetonów z przydatnymi bonusami.

Poruszanie działa mniej więcej tak: zagrywamy karty pojedynczo i jeżeli właśnie wyłożona pozwala na wykonanie ruchu, czyli zapewnia symbole wskazane na sąsiadującym polu (liczy się typ oraz ilość) i nie ma tam żadnego innego pionka, możemy przestawić tam swój (da się łamać tą zasadę dzięki niektórym efektom).

Jeżeli chodzi o kupowanie to ograniczone jest ono do jednej karty na turę gracza. Wydajemy monety (generowane z kart oraz z niektórych żetonów jaskiń) i bierzemy wybraną. Na pasku rynku dostępne są stosy, które po wyczerpaniu można uzupełnić nowymi, widocznymi przez cała partię – decydujemy tylko w jakiej kolejności i czy w ogóle jakiś kolejny zostanie ‚otwarty’ dla grających.

Efekty specjalne z kart? Są, ale niezbyt złożone. Pozwalają na przykład na: dobranie dwóch kart ze swojej talii albo poruszenie na pole sąsiadujące nie biorąc pod uwagę wymaganej siły.

W skrócie to tyle. Po więcej odsyłam oczywiście do instrukcji.

Wrażenia, refleksje, szczegóły:

Wykonanie:
Oprawa graficzna – przepiękna. Przyjemnie zawiesić oko na kolorowych i klimatycznych komponentach. Za to na konto Wyprawy ląduje wielki plus.

Poza tym gra jest przejrzyście oznaczona, jasno opisana, a co za tym idzie – przystępna. Fajnie, głównie z uwagi na poziom złożoności tytułu – gra jest prosta, niech więc będzie też klarownie oznaczona.

Spoko też, że karty mają białe ramki, dzięki temu nieźle mogą maskować ewentualne uszkodzenia na krawędziach. Cieszą również płytki ekspedycji (czyli plansze gracza) ze skrótem zasad oraz wydzielonym miejscem na naszą talię oraz stos odrzucony – pomagają zorganizować nieco przestrzeń grającego.

Nieco mniej podoba mi się zaś to, że rozłożona Wyprawa do El Dorado pożera niemałą powierzchnię na stole. Już sama trasa po której będziemy gonić zajmuje masę miejsca (choć trasy mają różne kształty), a gdy z pudełka wyłożymy resztę zawartości to po chwili robi się bardzo ciasno…

Czas rozgrywki:
Średnio długi. Chociaż swoje akcje wykonuje się szybko, a gra śmiga aż miło to zwykle czas rozgrywki nie należy do krótkich. Przebrnięcie przez wszystkie płytki terenu chwilkę zajmuje, i to nawet gdy gracze nie będą się zbytnio blokować. Na pojedynczą grę schodzi coś do około 60 minut w zależności od tego ile osób siądzie do zabawy.

Klimat:
Całkiem niezły. Robotę robi przede wszystkim szata graficzna, a wśród niej np. drobne smaczki takie jak błąkający się na płytce gracza albo jaszczurka zerkająca ze znacznika w kształcie kapelusza. Mechanicznie też nie najgorzej się to zgrywa, bo przedzieranie się przez dżunglę bywa w końcu trudne – co odwzorowano choćby w dociąganiu z talii, na przykład by dobrać odpowiednio silną kartę do wejścia na jakieś pole. Podobnie jest z akcjami specjalnymi albo eksploracją jaskiń. Taki na przykład hydroplan pozwala łatwo przelecieć nad wodą (zapewnia cztery symbole wioseł), a wypad do jaskini wymaga zakończenia ruchu przy stosie żetonów, a nie tylko przejścia obok niego. Ma to sporo sensu i bardzo mi się podoba.

Regrywalność:
Układów planszy jest mnóstwo, tak jak mnóstwo jest możliwości kombinowania z budowaniem talii gracza (co więcej odblokowywanie nowych stosów na rynku ma duże znaczenie dla przebiegu rozgrywki, czy jakieś karty w ogóle będą dostępne w trakcie partii i w jakiej kolejności się pojawią). Dodatkowym urozmaiceniem jest wspomniany już moduł wprowadzający jaskinie. Regrywalność oceniam na wysoką.

Próg wejścia (przystępność):
Niski. Wyprawa do El Dorado nie jest tytułem trudnym. Zasady to łatwizna, a świetnie przygotowana instrukcja dobrze je wyjaśnia. Karty nie sprawiały mi problemów, łatwo się w nich połapać, a przecież mamy ich na stole całkiem sporo.
Aha – no i jaskinie… hm… nie sądzę, by wyjątkowo mocno podnosiły poprzeczkę, chyba ciut na siłę zostały wydzielone jako dodatkowy wariant.

Negatywna interakcja:
Hm… można starać się wykupić konkretne karty, bo na rynek trafiają jedynie po trzy z danego rodzaju. Można również próbować blokowania wąskich przesmyków w terenie. I z tych dwóch opcji chyba bardziej dotkliwa jest ta druga – nawet nie wiem czy czasami aż za nadto. Zakorkowanie jakiegoś kluczowego miejsca na planszy i zmuszenie rywala do czekania czy okrążania to mocne narzędzie do uprzykrzania im życia.

Losowość:
Spora, ale to nic czego nie mógłbym się spodziewać. Jest budowanie talii i tasowanie. Czasami bywa, że nie dociągniemy potrzebnych do wykonania ruchu kart i skończy się na ‚pustej kolejce’. Ale da się też zachować coś na ręce na później, podobnie jak można z niej odrzucać z końcem tury. Poza tym kart w deck’u nie mamy zwykle bardzo dużo, bo kupujemy maksymalnie jedną w swojej kolejce. Przyrasta więc powoli. Biorąc pod uwagę poziom złożoności tytułu, mechanikę, charakter – to losowość oceniam na poprawną, na pewno do zaakceptowania.

Podsumowanie:

Trochę zaskoczenie. Nie spodziewałem się, aż tak fajnej planszówki. A tu proszę – Wyprawa do El Dorado bardzo mi podeszła. Oto jawi się gra lekka, dynamiczna, prosta, nierzadko emocjonująca przy, w gruncie rzeczy, prostej strukturze opartej na budowaniu talii i wyścigu. Bez zbierania punktów, bez szukania ciężkich combosów, bez głowienia nad skrupulatnym składaniem zbalansowanej talii (nie żeby było w tym coś złego). Jest za to przystępne, ciekawe, nietrudne i powolne poszerzanie karcianych zasobów i wykorzystywanie tego co uda się dociągnąć, najlepiej jak się da. Oczywiście – nie brakuje planowania, nie kupuje się ‚na ślepo’ byle czego. Jest nad czym rozruszać szare komórki, ale jednak tylko po troszeczku, nie przesadzajmy, bo to jednak tytuł o małym skomplikowaniu. I to jest w nim piękne. Uważam, że Wyprawa to dzieło w sam raz do zasmakowania mechaniki budowania talii, a to przecież kawał świetnego, planszowego mechanizmu.

Fajnie, że przy okazji da się tu poczuć trochę klimatycznej przygody, w której nie brakuje interakcji. Cieszy swoboda w składaniu tras, cieszy też system działania rynku. Mniej zaś raduje ilość kart – bo choć stosów używanych w rozgrywce mamy sześć (startowych) plus dwanaście (do odblokowania później) to jakoś czuję, że to za mało. Co prawda nie zdarzyło mi się wykorzystać wszystkich w pojedynczej partii, ale jednak sporo tego samego za każdą grą przechodzi przez nasze ręce.

Nie chcę zbytnio narzekać, patrząc na grę jako całość, a szczególnie na grupę odbiorców jaka podejrzewam jest tutaj celem, nie mam do tego wielu powodów. Wyprawa po prostu daje radę. Oferuje przyjemne doznania w lekkostrawnej formie. Podoba mi się, chętnie do niej siadałem, nie sądzę, by szybko miało się to zmienić. Brawo.

Najbardziej lubię (mocna strona):
Możliwość budowania różnych tras. Niezły klimat. Deckbuilding.

Najmniej lubię (słaba strona):
Czaszami blokowanie. Czasami losowość. Chciałoby się więcej kart.

Recenzja dokonana dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia. Dzięki!